środa, 14 września 2011

Warszawska Premiera Literacka - nagroda dla Andrzeja Dobosza - Warszawa - Naszemiasto.pl

Warszawska Premiera Literacka - nagroda dla Andrzeja Dobosza - Warszawa - Naszemiasto.pl
Warszawska Premiera Literacka to nagroda dla artystów współczesnych, którzy swoim pisaniem ożywiają świat książek i sprawiają, że nadal jest po co sięgać po literaturę. Takim artystą jest Andrzej Dobosz, krytyk literacki i felietonista, którego książka pod tytułem "Pustelnik z Krakowskiego Przedmieścia" w środę oficjalnie została uznana za Książkę Września.
Nagroda przyznawana jest od 1985 roku pisarzom z Warszawy i Mazowsza, którzy wyróżniają się na tle pozostałych twórców. Raz w miesiącu w drodze plebiscytu wybierana jest książka miesiąca, a następnie spośród nich jury wyłania Książkę Roku. Oficjalny werdykt zawsze ogłaszany jest na wieczorze promocyjnym. Jak mówią organizatorzy konkursu, przy wyborze książki miesiąca zależy im na zachowaniu wielogatunkowości. To właśnie był jeden z powodów, dla którego akurat "Pustelnik z Krakowskiego Przedmieścia" został nagrodzony we wrześniu. Bo choć na ogół określa się go felietonem, jury dostrzegło w nim esej, i to najwyższych lotów.

Nagrodzona książka jest zbiorem felietonów pisanych od 1951 roku aż po dzień dzisiejszy. Podzielona na etapy, zawiera opis rzeczywistości widziany oczyma pisarza. Wiele utworów poświęconych jest literaturze, tam autor przybiera postać recenzenta. Jednak "Pustelnik…" to także opis miejsc, ludzi i życia codziennego Andrzeja Dobosza. Bo, jak mówią osoby znające pisarza osobiście, "Dobosz to Pustelnik, a Pustelnik to Dobosz".
- Jego uszczypliwość to lekkie muśnięcia. Do tego stopnia lekkie, że nie każdy, kogo musnął, zdaje sobie z tego sprawę - powiedział podczas środowego wręczania nagrody Rafał Marszałek, krytyk filmowy i wieloletni przyjaciel Dobosza.

Andrzej Dobosz urodził się w 1935 roku w Warszawie. Pisał felietony w "Tygodniku Powszechnym", "Współczesności", a także w "Rzeczpospolitej".

niedziela, 11 września 2011

Rewanż

W ramach oficjalnego rewanżu za wystawienie mojej twarzy na widok publiczny ( ;) ) rzucam Państwu Olę L.
A odważnych, którzy chcieliby Olę poznać bliżej, zapraszam do linków :)

czwartek, 1 września 2011

Praskie mamy


Jeszcze nie tak dawno, spacerując ulicami warszawskiej Pragi byłam wielce oburzona postawą niektórych młodych ( a także tych starszych) matek małych dzieci. Dziesiąta rano, czy wieczorem, one wypacykowane, wystrojone w kolorowe piórka przesiadywały ze swoimi „pisklętami” pod monopolowym. Zwykle w grupie około piętnastoosobowej, ubawione i beztroskie. Zawsze wtedy aż korciło, żeby do takich podejść i zapytać, czy wiedzą, co to spacer, plac zabaw albo wycieczka rowerowa. Albo, chociaż dom i czy mają w nim czystą koszulkę dla swojego dziecka.
I tak moje oburzenie trwało, aż do chwili, gdy przeczytałam pewien artykuł. Rzecz dotyczyła spędzania czasu z własnym dzieckiem. Jak wynikało z badań w tekście zamieszczonych, przeciętne dziecko większość weekendu (czyli dni, które opiekun ma zwykle wolne od pracy)spędza przed telewizorem, w najlepszym przypadku wraz ze swym rodzicem (choć ten drugi zazwyczaj ma telewizor we własnym pokoju). Może nie byłoby w tym nic złego, gdyby wszystkim ta sytuacja odpowiadała. Niestety, dzieci zamiast grzecznie się dostosować, mają na ten temat inne zdanie. Okazuje się, że większość marzy o wycieczce nad jezioro lub o sobotnim spacerze po lesie z tatą albo mamą ( bo pakiet obojga rodziców to już byłby chyba nadmiar szczęścia, więc nie przesadzajmy z bujaniem w obłokach…). Niewiarygodne, prawda? Kto by pomyślał, że dzieci nudzą się przed telewizorem…
Pozwólcie, że wrócę na chwilę do tych moich podsklepowych mam. Czytam artykuł, o którym mowa wyżej i nagle wszystko nabiera innego znaczenia. Obrazek z początku moich dzisiejszych przemyśleń zaczyna wyglądać następująco:
Kilka koleżanek, które łączy fakt bycia mamą jednego, względnie kilkorga dzieci, zamiast gnić przed „kolorowym pudłem” postanowiły spędzić czas na świeżym (ok, praskim, prawie „świeżym”) powietrzu. Zebrały swoje pociechy, naznosiły im zabawek, co by nie było nudno i rozpoczęły relaksujące popołudnie. One, na swój sposób zadbane, z pełnym makijażem i w szpilkach. Bo kto powiedział, że matka ma być szarą myszką i chodzić w kapciach!? Każdy przecież ma prawo czuć się atrakcyjnie! Co prawda, trochę razi żar markowych papierosów, ale cóż… Im też należy się odrobina przyjemności w tym szarym życiu…
W odległości kilku metrów od nich, widzimy gromadkę dzieciaków. Kilkoro jeszcze pełza na czworaka, ale są też takie, które doskonale operują już ”łaciną”. Większości uśmiech nie schodzi z twarzy. No, chyba że akurat któreś ze starszych pedagogicznie doprowadzi młodsze rodzeństwo do porządku, na przykład szarpnięciem za włosy lub porządnym kopniakiem- mamy wtedy chwilę płaczu. Nie trwa ona jednak długo, bo czujna mama kilkoma ostrymi (zazwyczaj pięcioliterowymi) słowami wytłumaczy, że ich zachowanie jest nieodpowiednie i jak się zaraz nie uspokoją, to pójdą do domu oglądać telewizję. Przerażone tą groźbą szkraby natychmiastowo powracają do swych codziennych zajęć.
Jak już wspomniałam, maluchy może nie mają do dyspozycji nowoczesnego, bezpiecznego placu zabaw. Mają jednak szereg innych atrakcji. Podstawowym wyposażeniem małego Prażanina i małej Prażanki jest oczywiście trzepak. Służy za przyrząd gimnastyczny, ławkę i pewnie wiele innych ( o których nie wiem, bo kilkanaście lat już z niego nie korzystałam). Kolejnym z ważnych akcesoriów jest śmietnik. Można go przepychać z miejsca na miejsce, wrzucać doń petardy (albo młodszego brata) a nawet, oczywiście w celu przeprowadzenia eksperymentu naukowego, podpalić i obserwować proces spalania. Nie można zapomnieć o kapslach od piwa. To przecież doskonały sposób nauki trudnej sztuki negocjacji. Ja mam trzy kapsle po Królewskim, ty mi za to dasz jeden po Redd’sie. A za Heineken’a mogę dostać nawet kilka Tyskich. Handel wymienny kwitnie.
Porządne praskie dziecko obowiązkowo musi być brudne. Nie dlatego, że mama go rano nie przebrała. Jeżeli ma czystą koszulkę znaczy, że nie bawi się dostatecznie dobrze, albo nie daj Boże, jest nudziarzem i „mrukiem”, i inni nie chcą się z nim bawić. Dobrze też, jeżeli ma pozdzierane łokcie i kolana. W końcu podwórko to najlepsza szkoła życia, nie ma tu miejsca dla mięczaków.
Pod sklepem zazwyczaj stoi jeden rower. Musi być sprawiedliwie, więc każdy czeka na swoją kolej, podczas której robi rundkę do czerwonego samochodu i z powrotem, albo dookoła bloku (to już zależy od tego, pod którym monopolowym prowadzimy nasze obserwacje). Wyjątkiem są starsi i silniejsi, bo i tak nikomu nie uda się zsadzić ich ze wspólnego roweru, więc tacy mogą robić dowolną ilość rund.
Zabawy, które udało mi się zauważyć to zapewne tylko niewielki fragment ich możliwości. Dziecięca wyobraźnia jest naprawdę nieograniczona. Po kilku spacerach w okolicy mojego bloku, mam mieszane uczucia przeglądając portale internetowe poświęcone tak zwanym „dzieciom ulicy”. Pełno w tych tekstach „patologii”, „kradzieży” i pytań: „co mają w głowie te matki?”. A ja zapytam, co mają w głowie te matki dzieci z „dobrych domów”, które niedziele spędzają z „Na Wspólnej”, jednocześnie nie pozwalając swojemu czystemu dziecku wyjść na podwórko, żeby nie zadawało się z tą „patologią”? I co mają w głowie te matki, hodujące w domu małych geniuszy, grających na fortepianie i znających pięć języków mając 5 lat, przestających mieścić się w drzwiach? Bo przecież uprawiając sport ich Złotka mogą się zmęczyć albo ( o, zgrozo!) przewrócić i stłuc kolano!
Niewątpliwie, idealnie by było, gdyby każdy rodzic potrafił zorganizować swojej latorośli czas, przy okazji dbając o jego edukację, rozwój fizyczny i emocjonalny. Tego życzę sobie i każdemu rodzicowi. Niestety, ideały możemy włożyć między bajki. A wszystkim walczącym o prawa dziecka polecam przyjrzenie się bliżej tym wyrodnym matkom i ich brudnym dzieciom. Ja tak zrobiłam i dziś przechodząc obok sklepu z „jabolami” na pewno rzucę im szczery uśmiech.
Anioł na Ząbkowskiej